z drogi w las, ku owemu fatalnemu zakrętowi rzeki. Chciał go zobaczyć.
Szum kierował jego kroki; wreszcie stanął na brzegu. Rzeczywiście, ujrzał naprzeciw gromady kamieni, łozy i pale pobite, między któremi woda wrzała, obryzgując je białą pianą, rosnąc ponad przeszkody. Co wiosna to się powtarzało; potem opadała woda i koszono zagrożone łąki.
Dyzma stanął i patrzał. Wieczór był cichy. Wobec melodji i woni przyrody zapomniał o celu swej wycieczki, dał się kołysać urokowi tej ciszy leśnej i grze światła na wodzie. Krzaki zatrzeszczały tuż za nim i ukazał się jeździec, stępo przedzierający się przez gęstwinę. Gdy był tuż za nim, Dyzma się odwrócił i poznał Olekszyca.
Obaj zdziwili się i przestraszyli. Olekszyc odrazu przeczuł, że chłopak wszystko wie.
— A, dobry wieczór! Co ty rybołówstwem się bawisz? — zawołał, prędko się opamiętawszy,
— Ej, nie, wstąpiłem po drodze. Ślicznie tu.
— Phi! Jak kto lubi; ja wolę ruch i ludzi. Zajechałem, bo mi doniesiono, że są tu dzikie gęsi. Mam prawo na polowanie w tych lasach, a raczej w tych krzakach, bo Holendry już wypaliły swoje lasy.
Spojrzeli na siebie i Dyzma się dziwił; że Olekszyc przecie nic nie podejrzywa. Abel się omylił, mówiąc, że on wie, co grozi.
— Ależ tu obfitość komarów! Czy zostajesz?
— Nie, już wracam. Powiedz mi co o Franku!
— A cóż? Dobrze idzie. Za dwa lata sprowadzę go tutaj sobie do pomocy.
— Za dwa lata i Elżunia skończy nauki.
— Prawda. Będzie miała lat szesnaście. Sprawisz nam wesele.
— Jeśli ona zechce.
— Oho, zaczynasz się cofać! Myślałem, że będziesz lepiej pamiętał o pewnych między nami zobowiązaniach. Czy ty wiesz, ile mnie Franek kosztuje?
— Pewnie bardzo wiele.
— Do końca wydam na niego trzy tysiące.
Dyzma stęknął i pobladł.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/176
Ta strona została przepisana.