Był słotny, jesienny wieczór. Mury fabryczne, przesiąkłe wilgocią, były podwójnie ponure. Po całej osadzie snuł się swąd dymu, tłoczonego deszczem ku ziemi, ludzie snuli się bez humoru, monotonna woda szumiała przy foluszach, wszystko nastrojone było posępnie i mglisto.
Od tygodnia fabryka miała ten pozór. Od dnia, gdy listopad zapanował, pan Fust położył się, by nie powstać. Powalił go atak paraliżu; doktorowie nie robili żadnej nadziei życia, przepowiadali długą agonję.
Dotychczas stan był jednostajny. Ciało bezwładne, głowa jeszcze wolna i przytomna. Mówił jednak mało, odurzony tą klęską, zajęty śmiercią, którą czuł już blisko, zatopiony w myślach, skryty w swej duszy.
Wypadek się stał pod nieobecność Rudolfa. Stara kuzynka Truda, zarządzająca domem, rozesłała depesze. Pani Tony, bawiąca z mężem w Warszawie, przyjechała pierwsza z doktorami. Zabawiła trzy dni, a nie mogąc doczekać się końca, odjechała, polecając, aby ją w razie pogorszenia wezwano.
Wobec przytomnych, bystrych oczu ojczyma nie śmiała szperać po biurkach, a chory nie pozwalał wynieść się z gabinetu. Tu spędził życie, tu pracował, tu chciał umrzeć.
Po odjeździe Tony był jakby weselszy. Kazał przywołać starszych oficjalistów fabrycznych, zalecał im, by pilnowali porządnego ruchu fabryki. Potem ich pożegnał, dziękował za służbę.
— Pamiętałem o was. Zostańcie na starem miejscu! — szeptał, spoglądając po zafrasowanych twarzach.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/179
Ta strona została skorygowana.
VII.