Obejrzała się na niego i wyciągnęła obie ręce.
— Patrz... niema jej! — rzekł głucho, oczyma wskazując umierającą. — Od dwóch tygodni mowę straciła, ale widzi cię i cieszy się. Dzięki Bogu, żeś już przyjechała!
Objął rękoma jej złotą głowę i namiętnie do piersi przytulił.
— Ale jakżeś przyjechała? Sama?
— Nie. Z panem Rudolfem — odpowiedziała.
Zdziwił się.
— Jakże? Prosiłaś go o to?
— Nie. Jedziemy razem od Krakowa. Przełożona odesłała mnie na kolej z księdzem kapelanem. Pana Rudolfa zobaczyłam na platformie. Ukłonił mi się, więc kapelan, dowiedziawszy się, że to twój dyrektor, powierzył mnie jego opiece i takeśmy razem jechali.
Widocznem było z tonu, że ani przełożona, ani kapelan, ani Elżunia nie znajdowali w tej opiece nic niestosownego. Więc i Dyzma po chwili namysłu postanowił kwestji nie podnosić.
Tymczasem blask radości zgasł na twarzy staruszki, oczy zamknęła i zdawała się usypiać.
Dyzma usiadł przy Elżuni i poczęli rozmawiać cichutko.
Dziecko wyrosło na dziewczynę smukłą i ładną, jak kwiat. Chłopak napatrzyć się jej nie mógł. Miała oczy jak bławatki, twarzyczkę delikatną, usta, jak różowe korale, i za serce chwytający wdzięk w spojrzeniu i głosie.
Bóg mu zabierał opiekunkę, a w zamian oddawał to śliczne, młode stworzenie, aby był jej ojcem i miał w domu serce sobie oddane. Gdy mu tak szczebiotała cichutko, przytulona pieszczotliwie do piersi, czuł, że jej ból i rozpacz łagodniała, że do duszy napływała otucha i energja. Miał jeszcze dla kogo żyć i komu służyć.
Dzwonek, zwołujący do pracy, przerwał im rozmowę. Zdał tedy chorą staraniom siostry, opowiedział, jak ma z nią postępować i spokojniejszy ruszył do fab ryki.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/185
Ta strona została przepisana.