Powiedział to niezwykle uprzejmie i dodał:
— Choroba babki musi cię drogo kosztować. Możesz wziąć forszus w kasie.
Łaska to była niesłychana, ale Dyzma korzystać z niej nie myślał. Dzięki oszczędności i pracy nad normę miał zapas z tych dwóch ostatnich lat, a nie chciał przebierać w kasie, szczędząc grosza na dalsze potrzeby. Ucieszyła go jednakże propozycja, jako dowód, że dyrektor był z niego rad.
W domu, wieczorem zastał już trzy kumoszki. Zamiast jednakże czuwać nad chorą, zabawiały się gawędką, piciem herbaty i oglądaniem strojów Elżuni, wydobytych z kufrów i rozrzuconych na sprzętach.
Zajęcie to wobec śmierci, spodziewanej co chwila, wzburzyło go do gruntu.
— Elżuniu, kto jest u babki? — spytał.
— Śpi spokojnie! — zakrzyczały opiekunki.
Nic nie rzekł, poszedł do sypialni i drzwi za sobą zamknął.
Chora nie spała. Spojrzała nań smutno i niemą prośbą. Może się żaliła na gwar, może tęskniła za nim przez cały dzień, może chciała czegoś oddawna, a nikt jej nie rozumiał.
Bezmierna żałość go opanowała, bo zrozumiał, że Elżunia nie cierpiała tyle, co on, odwykła od babki, nie czuła już straty. Może to samo myślała i umierająca, bo gdy on nad nią stał i rozmyślał, oczy jej napełniły się łzami, a ręce wyciągnęły ku niemu.
Runął na kolana przy niej i zapłakał. Położyła mu ręce no głowie, jak zwykle, gdy była jeszcze zdrową i nauczała w te noce ciche, gdy byli zupełnie sami.
Po chwili do pokoju wśliznęła się Elżunia, za nią kobiety opiekunki. Skinowa spojrzała na twarz chorej i pokręciła głową.
— Zdaje się... dochodzi! — szepnęła.
Dyzma wstrząsnął się cały, ale głowy nie podniósł.
— Warto się pomodlić! — rzekła druga.
— A pewnie. I gromnicę trzymajcie w pogotowiu!...
Elżunia poczęła płakać i tulić się w kąt. Strach ją zdejmował, zgroza. Byłaby uciekła, ale wstać nie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/187
Ta strona została przepisana.