Dyzma osunął się na ziemię i stracił pamięć i czucie.
Po chwili trąciła go Skinowa.
— Usuń się, wstań, wyjdź stąd!
Wstał, usunął się.
Tak, poco on potrzebny? Babka już nie cierpiała. Leżała uśmiechniętą, ale nie jego już była... niczyja... Boża!
Kobiety wnet go za drzwi wypchnęły, nie opierał się. Był zbyteczny.
W drugiej izbie na zydlu siadł, i w tej chwili poczuł wszystkie kilkotygodniowe niewczasy, zmęczenie, wyczerpanie zupełne. Jedną myśl, jedno miał pragnienie: ulecieć za nią, spotkać się poza światem i razem pozostać. Czuł się niezdolnym do boju na świecie bez niej, do życia wśród ludzi bez niej. I wołał jej w głębi duszy rozdartej, wołał jak dziecko matki, i był tak słaby, że nawet ten jęk przez gardło nie przechodził.
W tej chwili do izby wszedł Skin i rzekł:
— Umarł nasz stary!
Elżunia, wtulona w kąt, poczęła płakać.
— I babuni niema! — rzekła żałośnie.
Skin westchnął.
— Żona moja u was?
— Tak. Ubierają babunię.
— Ano cóż! Młody może, stary musi umrzeć. Taki rzeczy porządek. Wasza babka nie mogła wyzdrowieć, to i szczęśliwie, że cierpieć przestała. Święta była, niebo posiadła. Ale pan Fust konając ryczał, gwałtem bronił się śmierci, chciał żyć. Ostatnie słowo: „Dyzma“ krzyknął. Jakby ciebie o ratunek wołał... Straszna była chwila. Dyrektor dał trzydniowy urlop fabryce. Pogrzeb w niedzielę. Odpoczniesz trochę.
Teraz dopiero spostrzegł, że Dyzma go nie słucha; miał wzrok szklisty, ani kropli krwi na licach.
— Oo mu? Toć omdlał. Dajcie mu wódki, panno Elżbieto!
Dziewczyna poskoczyła do brata, chciała go objąć za szyję, ale on nagłym ruchem usunął ją, kurcz skrzywił twarz, i ochrypłym głosem, rzekł:
— Nic mi nie jest. Zbierz te szmaty!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/189
Ta strona została przepisana.