tarty częstem użyciem. Czasami, gdy przeciąg zakołysał światłem, było złudzenie, że przesuwa paciorki i szepce modlitwę.
Nikt tu nie szeptał i nie gapił się, bo nie było na co. Tłum klękał, jak przed majestatem i tylko słychać było westchnienia, czasem łkanie, a twarze przeciągały się namysłem głębszym, a wyszedłszy, ludzie jeszcze czas jakiś milczeli.
Dyzma nie odstępował zwłok. Gdy się tu umieścił, długo patrzał, potem ręce jej i nogi ucałował i wyszeptał:
— Tyś już nie moja, i to już nie ty, ale nie odstąpię tej ziemskiej pamiątki twej aż do grobu.
I pozostał bez pożywienia i snu, obojętny na czas i ludzkie twarze, skulony przy ścianie, ze wzrokiem w nią utkwionym, niczem, prócz sztywności rysów, nie zdradzając cierpienia.
Wielu z odwiedzających zbliżało się do niego, ale nikt przemówić nie śmiał, tylko ściskali mu dłoń w milczeniu.
Tak dzień cały przetrwał. Nad wieczorem przyjechał Olekszyc, odnowił znajomość z Elżunią i na jej prośby poszedł po Dyzmę.
— Wyjdź — szepnął — mam ci do powiedzenia coś ważnego.
— To mów!
— Tutaj nie będę. Chodź!
Na wpół gwałtem wyprowadził go do jadalni.
— Wezwałeś Franka, ale on przyjechać nie może. Wysłałem go w zeszłym tygodniu do Berlina. Wróci ledwie po pogrzebie.
Był to jeszcze jeden cios.
— Obstałowałeś grób?
— Może Skin o tem powyślał. Ja nie mogę.
— Jak to nie możesz?... Czyś ty dziecko? Przecie obowiązek spełnić powinieneś. Moje konie stoją na ulicy. Jedź do parafji i załatw formalności. Nikt za ciebie trudzić się nie będzie. Skin zajęty Fustem, a — fabryka plotkami. Rób sam, co do ciebie należy! Pieniądze masz?
— W kasie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/192
Ta strona została przepisana.