Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Owszem, rachuj i pilnuj! — odparł zimno Rudolf. — Ale przedewszystkiem poznaj testament!
— Co mi wciąż testamentem grozisz? Znasz go, Fust go napisał może pod twem dyktandem. Możeś go sam zniszczył!
— Byłaś tu przede mną. Trzeba było pozostać i pilnować. Zastałem ojca bez żadnej opieki, bo Truda się rozchorowała; żył przy mnie kilkanaście godzin, i była to agonja.
— A potem szperałeś po biurkach.
Rudolf nareszcie stracił cierpliwość.
— Więc nazwawszy rzecz po imieniu, masz mnie za złodzieja! — wybuchnął, blednąc.
Tu Brück zauważył konieczność interwencji.
— Moi drodzy, jesteście oboje w tej chwili nierozsądni, Rudi widocznie myśli zgoła o czem innem, a ty, Tony, mordujesz go interesami. Przecie Fust był akuratnością wcieloną: znajdziecie wszystko w testamencie. Niechby nam lepiej Rudi opowiedział, w kim się kocha.
Żona spojrzała nań z najwyższą pogardą, ale powściągnęła zapalczywość i umilkła.
— No, opowiadaj, Rudi! — dopominał się Brück. — Cóż, żenisz się może? — Nie rób tego głupstwa!
— Uprzejmy jesteś! — syknęła Tony.
— Moja droga, jesteśmy w rodzinie. Zresztą nie myślałem w tej chwili o tobie, ale o wszystkich mężach, których żony — znałem.
Rudolf mimowoli uśmiechnął się, ale Tony nie zrozumiała dwuznacznika i przyjęła łaskawie tłómaeczenie.
— Czy myślisz tu nocować — zagadnął Brück.
— Naturalnie.
— Ja nie. Nie lubię towarzystwa nieboszczyków. Wrócę do domi i jutro stawię się na pogrzeb. Może chcecie dla pompy, aby i lipowiecki personel był w orszaku?
— Bóg wie co! — oburzyła się Tony. — Tysiąc osób ma świętować, kiedy jest tyle obstalunków. Także projekt do ciebie podobny!