— „Der Elephant von Senegal,
Das ist mir ganz und gar egal!“
zanucił Brück, wstając od stołu.
— Wiesz co Rudi? — dodał po chwili namysłu: — Każ mi osiodłać konia. Nie cierpię karety!
— A mnie, jeśli łaska, daj klucze od ojca biura! — rzekła Tony do brata.
— Dziś rano urzędnik podatkowy opieczętował gabinet! — odparł Rudolf ze złośliwą przyjemnością.
— Taak?... Więc nie mam tu co robić?
— Spocznij sobie! — zaśmiał się mąż.
Tony poczęła oglądać sprzęty w salonie, zapewne w myśli wybierając co lepsze dla siebie.
Mężczyźni wyszli i po chwili Rudolf wrócił sam.
— Max odjechał?
— Tak, spotkał u zwłok Olekszyca, kazał mu dać drugiego konia i odjechali.
— Ten Olekszyc, to jego zły duch! — mruknęła posępnie.
— Dlaczego go nie wydalisz?
— Wolę znajomego łotra, niż nieznajomego.
Usiadła w fotelu i patrząc ponuro przed siebie, mówiła z goryczą:
— Gdyby nie on, Max zbankrutowałby dawno. Cóż on jest?... Hulaka, próżniak, utracjusz. Niema nic takiego, coby ten człowiek szanował. Olekszyc mi potrzebny. To on stworzył Lipowiec, teraz z niego korzysta, więc dba i pracuje, nie dla mnie, ale dla siebie. Wolę mieć dyrektora oszusta, niż głupca!
Rudolf usiadł naprzeciw niej i słuchał w milczeniu. Myśl jego była gdzieindziej.
— Powiedz mi, Rudi, czemu się nie żenisz z Herthą Brück? — zagadnęła nagle.
— Dlaczego?
— Bo to miljon.
— Ona za mnie nie wyjdzie! — odparł obojętnie.
— Warto się postarać.
— Nie mam czasu. Ojczyma praca spada mi na barki.
— Powinieneś się przecie ożenić.
— Poco? Mówisz wbrew swoim interesom.