Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/202

Ta strona została przepisana.

— Trzeba sprzątnąć! — nieśmiało rzekła Elżunia.
— Trzeba! — odparł, patrząc z żalem na te szczątki, które muszą zniknąć, bo po nich przejdzie życie.
— Zajmiesz jej pokój! — ozwał się po chwili.
— Oj nie, Dyzma, ja się boję! — szepnęła, wzdrygając się.
— Boisz się — jej? Toć to nasz Anioł Stróż! — upominał. — W takim razie ja się tu przeniosę, a ty zajmiesz moją stancję! Tak, trzeba tu sprzątnąć. Jutro robota od rana.
W złą chwilę wróciła Elżunia do domu. Śmierć babuni nie dotknęła jej tak ciężko, jak Dyzmę, a jednak ona bodaj została największą sierotą. Bez pojęcia o życiu weszła w nie i nikt się nią nie zajmował. Była bez żadnej duchowej opieki. Dyzma zmienił się kompletnie. Milczący, smutny, pracował jak maszyna, w domu prawie się nie odzywał, o nic się nie troszczył.
Gospodarstwo domowe było nie na siły niedoświadczonej, szesnastoletniej dziewczyny, wychowanej w klasztorze. Zająć się niem chciała, a nie wiedziała, co robić, a brat ani jej uczył, ani pytał, co porabia po całych dniach. Z bezczynności zabawiała się czytaniem i marzeniami.
Domowe obowiązki spadły w całości na barki sługi niemowy.
Dyzma na wszelkie niedostatki był obojętny, a gdy miał trochę wolnego czasu, szedł do miasteczka na cmentarz. Więc i w świąteczne dni Elżunia była zupełnie sama.
Domek leżał opodal osady; błoto jesienne odstraszało kobiety, które zrazu często zaglądały. Dziewczynka nudziła się okropnie i płakała codzień z żalu i tęsknoty.
Wnet po pogrzebie Fusta Rudolf wyjechał. Ludzie gorączkowo oczekiwali jego powrotu i zmian wielkich, ale gdy wrócił i nic się nie zmieniło, wywnioskowali, iż Holendry zostały przy nim, i znowu zapomniano o Kryszpinach.