Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Tylko Skin wciąż żywił nadzieję i pewnego wieczoru przyszedł do Dyzmy na gawędkę.
— Nasz dyrektor pracuje jak przedtem. Co to ma znaczyć? — zagadnął.
— A cóż, Holendry jego, więc panuje! — odparł apatycznie Dyzma.
— To jednak zagadka. Ani wieści o testamencie. Przecie Fust by o nas pamiętał. Muszą być legaty. Chyba, że testamentu nie znaleziono! Wiesz, tybyś powinien się dowiedzieć.
— Ja? Dlaczego?
— Boś prawny spadkobierca. Zrzeczenie twej matki jest?... No, a w tej księdze, którą ci Fust dał, czy nic nie znalazłeś?
— Anim jej dotykał. Zresztą, dajcie mi pokój z tym spadkiem! Nie chcę nic, tembardziej pieniędzy!
— Tak nie można mówić. Nie chcesz ty, możesz nie brać, ale masz siostrę i brata!
W tej chwili wyszedł do izby Olekszyc i od progu wołał:
— Ot, figla urządził stary! Wiecie o testamencie?
— Co, co? — pytał Skin.
— Otworzono go? — Rejent pokazał kopertę i schował napowrót do szuflady. Fust kazał go otworzyć w pięć lat po swojej śmierci. Kapitały poszły na legaty. Brückowej omal szlag nie ubił. Stary zostawił oprócz tego prośbę do Ulma, żeby Holendry do otwarcia testamentu uważał za swoje, t. j. opłacił podatek spadkowy i zarządzał. Dochody mają się kapitalizować.
— Skąd pan wie to wszystko? — zagadnął Skin.
— Ano od Ulma i Brückowej. Byłem u niego na mocy plenipotencji Franka.
— A cóż Frankowi do Holendrów! — oburzył się Dyzma.
— To, że one są raczej jego, niż Ulmów, jeśli zrzeczenie waszej matki jest nieformalne. Otóż tego dokumentu Ulm nie posiada, ale wobec terminu Fusta musimy czekać. Za pięć lat będą dziwy. Może weźmiemy sobie pana Rudolfa za mechanika.
— A ja wam powiadam, że jeśliś Franka obałamucił do tego stopnia, to ciężką bierzesz na siebie od-