— Stachu — rzekł Dyzma ze smutnym uśmiechem — mnie się zdaje, żeś ty jeszcze nie był w krainie, gdzie pieniądze kursu nie mają.
— Mylisz się. Umiem i ja śnić i marzyć!
Westchnął, ale tak nieudolnie, że Elżunia nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Olekszyc zarumienił się gniewnie.
— Gdybym był bogaty, uwierzyłaby mi pani na słowo. Jestem zapracowany i biedny, więc nazywają mnie chciwym i materjalistą. Gdybym miał miljony i pracował, nazywanoby mnie obowiązkowym i człowiekiem zasad głębokich. Nic niema bardziej upokarzającego, niż walka z biedą.
— Nie walka z biedą, ale pożądanie pieniędzy! — rzekł Dyzma. — Nie ten jest biedny, kto nic nie ma — ten się nazywa pięknie, ubogi. Ten jest biednym, kto cierpi nad ubóstwem i pożąda być bogatym. Wymagania i potrzeby przewyższają zawsze możność, rosną jak chwasty. A kto może za siebie ręczyć, że potrafi użyć dobrze dostatku? Ja nie! Urodziłem się, dzięki Bogu, ubogim i chcę nim pozostać.
Olekszyc ruszył ramionami, zniechęcony do dalszych wywodów.
— Warjat! — zdecydował w duchu.
Nazajutrz o niczem w fabryce nie mówiono, tylko o testamencie Fusta — wszyscy byli niezadowoleni. Kto miał legat, uważał, że dostał za mało, kto nie dostał nic, wołał, że go skrzywdzono.
Rozpoczęły się swary, zazdrości, kłótnie, spory o ilość lat służby, o rachunek fałszywy, wyrzekania na Rudolfa.
On cały dzień wypłacał legaty, brał pokwitowania, niewzruszony reklamacjami, z głuchą niechęcią do tego tłumu, którego nienawidził, a zmuszony był wynagradzać. Wzburzony był testamentem, który przykuwał go do Holendrów, z nieświadomością, co będzie za lat pięć, wzburzony ogromną sumą legatów, wybuchami zawiedzionych nadziei siostry, nadmiarem pracy. Z czoła nie schodził mu ponury mars, a oczy, gdy spoczęły na kim z protestujących sumie legatu, zabijały zimną złością. To też w kancelarji panował
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/205
Ta strona została przepisana.