Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał. Kryszpinowa krzątała, się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia głośno mówiła pacierz, klęcząc na ławce u okna.
— Niech się chłopcy zbierają! — rzekł Skin.
— Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli być pierwsi.
— Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani? Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia!
Wyszedł poczciwiec, bo się bał spóźnić.
Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się, jak do pracy, przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał.
Szaro było, mglisto i chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewczasu, a trochę z niepokoju. Od młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem pałacyk właściciela.
Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi.
— Patrz-no, nikt nas nic wyprzedzi nigdy! — rzekł Dyzma do brata.
Tu się obejrzał na szelest kroków za sobą i ujrzał pannę Tony, wracającą z mleczarni.
Usunęli się jej z drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania.
— Może jej trzeba się kłaniać! — szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/21
Ta strona została skorygowana.
II.