Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/219

Ta strona została przepisana.

Wokoło niego mówiono tylko o tym skandalu; potępiano go bardziej, niż dziewczynę. Był — znowu jak pod pręgierzem opinji.
Nareszcie postanowił wyjechać, ruszyć w świat. Roiły mu się, jako kąt spokojny, klasztory ubogie we Włoszech lub w Austrji, gdzie go przytulą może, pozwolą spełniać najcięższą robotę, i modlić się, i zerwać ze światem. Mogiła babki była jedyną rzeczą, która go trzymała na miejscu. Kochał ten ustronny kąt cmentarza i ten kopiec darniny z czarnym krzyżykiem.
Zbyt był ubogi, by kamień jej położyć z napisem, więc tylko kwiatami grób stroił, brzozę płaczącą zasadził i spędzał tu swe święta, rozmawiając ze zmarłą.
Teraz, gdy myśl odejścia coraz wyraźniej go nurtowała, żal mu było, że ten wzgórek chwasty porosną, ludzie stopami rozdepczą, a za lat kilka grabarz kości wyrzuci. Kilka razy przychodził na ostatnie pożegnanie i pozostawał dalej na służbie.
Zdawało mu się, że wskroś ziemi widzi żałosne oczy staruszki, proszące o opiekę.
Wiosna tymczasem kwitła w całej pełni, kraj się maił i woniał, i ciepłem ogarniał, jak pieszczotą.
Pewnego dnia Dyzma poszedł do Ablów. Teofila swe pierworodne malutkie dzieciątko huśtała w kołysce i była tem macierzyństwem jakby przeistoczona. Wypiękniała, a zarazem nabrała słodyczy i łagodności. Dyzma chłopaka do chrztu trzymał, Ablowie jedni zachowali dla niego serce i przyjaźń.
Teofila powitała go ze szczerą radością.
— Dziękuję Bogu, że pan przyszedł. Abel się powlókł z berlinką. Będzie mi raźniej, gdy pan zabawi. Utrapienie mam z tym waszym Brückiem. Ciągle się tu wałęsa i zaczepia. Boję się Ablowi słowo rzec, bo zrobi kryminał, ale doprawdy cierpliwości nie staje.
— Na długo Abel wyjechał?
— Na dziesięć dni.
— A potem prędko znowu ruszy?
— Nie wiem. Poco się pan pyta?
— Chciałbvm z nim się zabrać.
— Dokąd?
— Ot, w świat. Obmierzło mi w Lipowcu. Trudno wytrzymać to ciągłe naigrawanie z nieszczęścia.