— Jak sobie chcesz, ale ja ci zmarnować się nie dam. Nie chcesz się bronić, ano, to ja cię obronię.
— Jak Bóg postanowi o mnie! — szepnął Dyzma.
Brück podał mu rękę i wyszedł, do głębi wzburzony. We drzwiach więzienia spotkał kobietę, otuloną chustką, z dzieckiem na ręku. Miała także pozwolenie na odwiedzenie Dyzmy.
Gdy stanęła przed nim, z wrażenia mówić nie mogła, osunęła się na zydel i tylko patrzała mu w oczy wzrokiem osłupiałym.
— Chrześniaka mi pani Teofila przyniosła. Dziękuję! — uśmiechnął się do niej Dyzma, biorąc dziecka z rąk i całując w pucołowate policzki.
— Rośnie, jak na drożdżach! — dodał.
— Za niego — pan tutaj siedzi! — szepnęła.
— Co wam się roi! Brück może zginął przypadkiem i basta!
— Nieprawda! Przysięgnę, że to ten nieszczęśliwiec go zadławił! O Boże, Boże, krew spadnie na to dziecko! Przeklęte ono!
— Abel jeszcze nie wrócił?
— Nie wspominajcie go! Lepiej mu było się nie rodzić. Do czego, do kogo wróci? Nie do mnie i nie do dziecka. Od wczoraj wyniosłam się z domu.
— A dzisiaj niech pani wróci! — rzekł stanowczo.
— Za nic! — warknęła.
— Musi pani wrócić. On może niewinny, jak ja. Nie mamy prawa potępiać. Wróci pani i przyjmie go. Inaczej ja się was wyrzekam i moją mękę weźmie pani na sumienie. Poco pani tu przyszła? Przeklinać? Jam tego słuchać nie przywykł i nie będę!
Mówił ostro i gniewnie. Kobieta podniosła się i otuliła dziecko.
— Przeklinam i przeklinać będę: ludzi — za ich oszczerstwa, rozpustę i fałsz; Abla — za jego duszę potępioną. Piekło dla nich wszystkich!
— A ja panią błagam: wróć do domu! Niema potępienia dla skruchy, a niema skruchy bez modlitwy. Więc pani nie klnij, lecz módl się! Wspomnij babkę moją, wspomnij nasze poznanie! Módl się!...
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/232
Ta strona została przepisana.