— Ty tutaj! O Boże! Jakżem szczęśliwa!
Dyzma mimowoli ramieniem ją otoczył i do siebie przygarnął. Była bo jak cień blada, mizerna, wycieńczona chorobą czy troską.
— Co się z tobą dzieje? Niepodobnaś do siebie! — rzekł przerażony.
— Zabierz mnie do siebie, choć na godzinę spokoju! — szepnęła błagalnie.
— Mąż twój nierad będzie tym odwiedzinom.
— Mój mąż i Alboż on dba o mnie? Nie spostrzeże mojej nieobecności! — odparła z goryczą.
Usta jej drżały, jakby co chwila łkaniem miała wybuchnąć. Była rozstrojona, znerwowana, chora widocznie.
— Zmów pacierz za babkę! Potem pojedziemy razem! — rzekł wzruszony.
Upadła na mogiłę i załkała z głębi piersi. Dał jej się wypłakać, potem dotknął ramienia i pomógł wstać.
Wyszli na drogę. Powozik jej stał obok jego bryczki. Kazał stangretowi jechać do Lipowca, a ją zabrał do siebie.
Podczas drogi nie mówili ani słowa. Głowę złożyła mu na ramieniu i ciężko wzdychała.
Dopiero, gdy się znaleźli sami zupełnie w jego mieszkaniu, rzekła smutno:
— O Dyzma! Tyś wiedział, przed czem mnie bronisz... Cóżem ja szalona uczyniła!
Czuł, że nie czas było na wyrzuty i triumf, więc łagodnie spytał:
— Cóż ci? Niedobry jest mąż dla ciebie?
— On żadnym nie jest. Ja go nie widuję prawie. To maszyna, cyfra, moneta — nie człowiek.
— Jakże możesz żądać, aby dla ciebie wyrzekł się obowiązku?
— O nie! Niech pracuje, zbiera, oszczędza, ale niech ma litość nade mną! Niech mnie nie zostawia na poniewierkę Tony, na dowcipy Olekszyca. Cóż ja tam znaczę? Poco jestem? Nie jestem ani towarzyszką, ani sługą nawet. Tony jest wszystkiem. Ona rządzi w domu, ona gospodaruje; z nią on wieczorami rozmawia.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/239
Ta strona została przepisana.