— Twe przeczucia bywają, niefortunne! — uśmiechnął się Kryszpin.
— To wyjątek. Zwykle trafiam. Chcesz, to ci powiem, czem tutejsza historja się skończy. Odziedziczycie Holendry. Franek zostanie dyrektorem, ty je urządzisz po swojemu, zbankrutujesz i sprzedasz. A wiesz, kto je kupi?.. Ja!
— Oho! Dobrze zbierasz widocznie.
— Nie bardzo. Ktoś inny dla mnie zbiera.
— Tak? Myślisz o ożenku widocznie...
— Ano, tak. I mam partję dużo lepszą, od twej siostry. Zobaczysz!
— Szczęść Boże! — rzekł obojętnie Dyzma.
— Nie ciekawyś, kto?
— Powiedz, jeśli chcesz.
— Brückowa...
— Ona!
— Nie inaczej. Ona już beze mnie obejść się niepotrafi; potrzebny jej jestem. Gdy zagrożę wyjazdem, zgodzi się na wszystko. Rudolfa bezustannie podejrzewa, a skontrolować go beze mnie nie zdoła, więc mnie za nic z Holendrów nie wypuści. Mój projekt zaś jest taki: Skoro od ołtarza babę obiorę z pieniędzy, wtedy będzie mi posłuszną. Kupimy za bezcen Lipowiec, potem od was Holendry, i wtedy poznają daleko Olekszyca. Co? Dobrzem obmyślił?
— Nie wiem. Dla mnie to wszystko wstrętne. Gotujesz sobie nieszczęście tu do śmierci, za które nagrody tam poza ziemią nie weźmiesz. Wedle mych pojęć, to interes fatalny.
Olekszyc pogardliwie się roześmiał, ale już więcej o swych projektach nie mówił, i niedługo zabawiwszy, zaczął się żegnać.
— Wstąpię do waszego technika. Podobno grywają u niego w karty.
— Nie wiem. Nikt mnie nie zaprasza na karty, bo nie mam o nich pojęcia.
Tegoż dnia Dyzma napisał do Franka i do Brücka. Odpowiedzi przyszły w parę tygodni.
Brück lekko traktował groźby Olekszyca.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/245
Ta strona została przepisana.