— Jesteś! — szepnęła. — Zatrzymaj mnie!... Nie oddawaj im!.... Ja nie chcę tam umierać!
Zaczęła płakać nerwowo, potem zbladła i omdlała, jęcząc okropnie.
— Co się tu dzieje! — zawołała Teofila.
— Znalazłem ją na drodze do Lipowca — odparł. — Sił jej snać nie stało... Siedziała pod krzyżem i jęczała. Koń się uląkł, wysiadłem. Rzuciła się do mnie, wołając ratunku. Zabrałem i wróciłem do was. Nie chciałem wieść do Lipowca... Za wiele tam ludzi. Mój Boże, i tę mi zamęczą, niebogę!...
Teofila zwróciła się do chorej i nagle szepnęła przerażonym głosem:
— Na Boga, leć pan po doktora! Sami nie damy rady.
Dyzma wybiegł, jak warjat. Szczęściem, koń jego stał dotąd przed wrotami. Zawrócił go i pognał do lekarza. Godzina minęła jednak, nim go rozbudził i przywiózł. Na pierwszy rzut oka doktor spoważniał i machinalnie potarł łysinę.
— Tu, mój łaskawco, ciężka komplikacja! — szepnął. — Do rana może ci przybyć siostrzeniec, albo ubyć siostra!
Elżunia straciła przytomność. Nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, i Dyzma. Godziny się wlokły, jak wieki. Nareszcie blask późny rozjaśnił izbę i razem z nim rozległ się płacz niemowlęcia.
Elżunia drgnęła na ten głos, po twarzy jej, skrzywionej od bólu, potoczyło się łez kilka.
— Dyzma! — szepnęła. — Daj mi go, daj!
Teofila podała jej niemowlę. Popatrzała na nie, uśmiechnęła się przez łzy i znowu zwróciła się do brata.
— Weź je za swoje! Ja czuję, jak mi życie ucieka. Ja ci je oddaję... na własność. Nie oddawaj im, ono twoje. Będziesz je kochał, uczył, będziesz go strzegł od nich. Weź je!...
Dyzma pochylił się nad nią i ucałował jej ręce. Potem dziecko wziął na ręce i przytulił do serca. Łzy mu leciały gradem po licach. Nie mógł rzec ani słowa.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/248
Ta strona została przepisana.