Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/250

Ta strona została przepisana.

I wyszedł. Dyzma stał bezradny wobec nowego ciosu, nie wiedział, co czynić.
Elżunia, wyczerpana zupełnie, leżała podobna do trupa. Dziecko kwiliło żałośnie. Teofila wzięła je na ręce i utuliła.
— Poślij pan po Skina! — szepnęła. — Będzie wiedział, gdzie się pan Ulm obraca i w razie potrzeby zaświadczy wolę chorej.
Była to rozsądna rada. Kryszpin ją spełnił i powrócił znowu do łoża siostry.
Ocknęła się i rzekła żałośnie:
— Zlitujcie się... księdza! Mnie tak ciężko!
Dyzma się porwał z miejsca, ale w tej chwili na podwórzu rozległ się zgłuszony dźwięk dzwoneczka i sylwetka proboszcza mignęła w oknie.
Elżunia uśmiechnęła się radośnie; próbowała się poruszyć. Ksiądz wszedł do izby. W szarem świetle jesiennego dnia zabłysły posępnie dwie świece przy Hostji.
Usunęli się wszyscy na chwilę spowiedzi. Gdy ich wezwał dzwonek Komunji, twarz chorej była jasna i pogodna: na widok ten otucha wstąpiła w serce Dyzmy.
— Zostawisz mi ją, Boże dobry! — szeptał błagalnie.
Ale Elżunia czuła, że kres się zbliża...
Około południa przybył Skin. Depeszę wysłał natychmiast do Warszawy, gdzie Rudolf bawił od tygodnia. Brückowa telegrafowała od siebie.
Stary za głowę się brał i płakał szczerze, patrząc na Elżunię.
— Brückowa ją zabiła! — szeptał Teofili. — On ją lubił i szanował, póki ta jędza nie wróciła. Potem podburzała go bezustannie, aż rozbiła ich zgodę. Bodajby ją piekło pożarło! Biedny Dyzma, biedny!... Hodował-ci, hodował, na taki koniec!
Tu zmysł praktyczny wziął przewagę.
— A pomyśleliście o mamce? — zagadnął.
— Ja go wykarmię! — odparła Teofila.
— Jakże? Pan Rudolf go zabierze.