Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/254

Ta strona została przepisana.
X.

Był koniec maja, pełen kwiatów, gdy Hertha Brück przybyła z ojcem do Lipowca. Na progu domu spotkał ich Dyzma, ubrany odświętnie, bardzo blady i smutny. Wiedział z listów pryncypała, że choroba jej czyniła straszne postępy, że się zmieniła bardzo, więc nie okazał wrażenia, gdy ją ujrzał jak cień szczupłą i wyniszczoną.
Sławny doktor towarzyszył im, a widząc rosłego chłopaka u drzwiczek powozu, rzekł, biorąc go za kogoś z domowych:
— Weź pan chorą na ręce i zanieś do fotelu!
I Dyzma wniósł ją jak dziecko do domu. Tego dnia już jej więcej nie widział, ale nazajutrz była silniejsza, ożywiona, kazała się wynieść do ogrodu i spytała ojca o Kryszpina.
— Przywiozłam mu pamiątkę z Włoch. Niech przyjdzie! — prosiła.
Przyszedł chłopak i Brück go uścisnął jak syna, a dziewczyna uśmiechnęła się smutnie, jakby mówiła: „Widzisz, jakam ja biedna... pożałuj mnie!“
Dała mu zaraz relikwiarzyk złoty i rzekła:
— To z krzyża pańskiego Patrona. Dostałam w Rzymie dla pana. Proszę nosić!
Nie dała mu dziękować i pytała żywo:
— A pan tyle przeżył! Niema babki i siostry! Biedny pan! Lżej umierać, niż grzebać! Niech się pan przede mną poskarży!
— Dziękuję pani. Bóg mi je zabrał. Teraz o nie spokojny jestem, że im lepiej, niż tutaj.
— Ma pan małego siostrzeńca na pociechę.