Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/256

Ta strona została przepisana.

— Są freski Giotta! — szepnęła zamyślona.
Dyzma tysiąc pytań miał na ustach, ale nie śmiał powiedzieć.
— Powiedz mi! — zagadnął nagle Brück. — Czy magazynier nie kradnie?
— Nie, panie.
— Ale kradł! Poco się płonisz, jak dziewczyna? Wiem, żeś go złapał na gorącym uczynku.
— Odtąd jest bez zarzutu, więc nie chciałem pana napróżno drażnić.
— Dyrektor gra w karty po całych nocach.
— Ale wszystko jest w porządku.
— Tak, dzięki tobie, ale po sprawiedliwości należy połowę ich rozpędzić. Nie zrobię tego, ale chcę, żebyś wiedział, co myślę. Pensja twoja zalega. Jak się obchodzisz bez grosza?
— Niewielkie mam potrzeby i zbieram na dług.
— Co? Masz długi?
— Wielkie. Winienem Olekszycowi za Franka tysiące.
— A masz-że przynajmniej z tego Franka pociechę?
— Nie wiem, gdzie się obraca. Nie odpowiada na moje listy.
— A wiesz co, że sławne masz owoce z twej cnoty, poświęcenia i pobożności! Pochowałeś babkę i siostrę, odebrali ci dziecko, brat się ciebie wyrzekł, ludzie cię ośmieszyli, Olekszyc wpakował do więzienia, każdy cię skrzywdził i wyzyskał, a z pracy masz długi. To się nazywa świetny rezultat! Tfu! Ja, gdyby mi się tak wiodło z cnotą, porzuciłbym ją na rozstajnych drogach. Bo czy ty chociaż wiesz, za co pokutujesz?
— Ja nie pokutuję, panie, ja zarabiam. Jam nie prosił, by nie być skrzywdzonym; jam prosił, by nie krzywdzić. Mam wiarę, że kogom stracił — odzyszczę, com winien — zapłacę, służby swojej nie zmienię, ani porzucę. Bywa mi bardzo smutno i ciężko, ale mi nigdy nie straszno o przyszłość.
— Ileż winieneś Olekszycowi?
— On rachuje sześć tysięcy.
— Miłosierne nieba! To absurd! Rozbój!