Obojgu żal zaćmił oczy i serce. Na chwilę jednocześnie pomyśleli o tym bycie, o latach, które niczem są dla wieczności, a tak długie w rozstaniu, w czekaniu, i stali się ludźmi młodymi, pełnymi marzeń i pragnień doczesnych.
Schylili nisko głowy, i nie powiedzieli słowa, nie zmącili swego porozumienia żadnym wyrazem i w tem milczeniu czuli swe dusze smutne, jak się skarżyły Bogu. Bez łkania i wybuchu płakali, ostatni bunt przebywając, ona o życie, on o śmierć — nie chcieli się rozstawać.
Służący z kantoru wezwał Dyzmę do Brücka; jednocześnie doktór przyszedł do Herthy.
Spojrzeli na siebie — i odszedł do życia, rozumiejąc, że raz ostatni zrywa mu Bóg ogniwo doczesne i że przy ziemi nic go już nie trzyma.
Potem dni kilka nie widział Herthy. Była słabszą, ojciec u niej przesiadywał, złowroga cisza wisiała nad domem. Wreszcie pewnego ranka Brück wyszedł do kantoru, gdzie Kryszpin go zastępował, i nie widząc nic i nikogo, zbliżył się wprost do niego.
— Prosiła, żebyś jej sprowadził księdza! — rzekł głucho.
Dyzma powstał, oczyma prosił o wieści.
— Źle! — rzekł Brück. — Co chwila słabsza, ale przytomna i pogodna. Śpiesz się!
Ksiądz przybył niebawem. Zamiast zakrystjana towarzyszył mu Dyzma z dzwonkiem. Stary Brück przyklęknął z uszanowaniem. Płakali wszyscy obecni.
Po Komunji chora ucałowała dłoń księdza i ojca, potem skinęła na Dyzmę.
— Dziękuję panu raz jeszcze i żegnam. Nie chcę, byś pan był, gdy będę konała. Proszę mnie zawsze żywą wspominać!
Podała mu obie ręce, zimne, jak marmur.
— Niech pan ojca w smutkach nie odstąpi! Powiedziałam mu wszystko. I jeszcze jedno. Niech mnie pan do grobu zaniesie...
Głos jej się załamał, głowa opadła na poręcz fotelu. Leciuchno uścisnęła jego dłoń.
Doktór zbliżył się do niej z jakąś miksturą i Dyzma jak automat wyszedł z pokoju. Nie pamiętał, co
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/258
Ta strona została przepisana.