Nawet patrząc na drapieżną twarz starego maszynisty, pomyślał sobie w duchu swawolnie:
— Nie ja będę, jeśli za tydzień ty się beze mnie obejść potrafisz!
Dzwonek dał hasło obiadu; powtórzyły je dzwonki i sygnały po warsztatach. Tiede zamknął parę, motor stanął.
Dyzma, korzystając z nieruchomości, począł czyścić i smarować ruchome części, wcale się do odejścia nie zabierając.
Tiede wtedy po raz pierwszy burknął:
— Możesz iść. Ja zostanę.
— Dziękuję panu — odparł grzecznie i z uśmiechem. — Myśmy ledwie wczoraj przyjechali, jeszcze i garnka pewnie babka nie ma. Poco jej o obiad dokuczać? Niech się biedaczka zagospodaruje. Obędę się.
— No, to ja pójdę do domu — rzekł Tiede z widoczną przyjemnością. — Gdyby dyrektor się natknął, powiedz, żem poszedł do ślusarni.
— Niech pan będzie spokojny!
Dyzma tedy sam pozostał i zajrzał do kotłów. Palacze posilali się też i wogóle w całej fabryce o tej porze była może tylko jedna para szczęk niezajętych — jego.
Pozdrowił palaczów, którzy przyglądali mu się ciekawie, i nareszcie jeden się ośmielił wyrazić to, co inni mieli w myśli.
— Może to być, żeby pan pracował jak każdy z nas, będąc siostrzynym synem pana Fusta?
— A cóż mam robić? Próżnować? A nigdy! Moje ręce chcą chleb zapracowany krajać, jak i każdy z was. Żeby mi pan Fust pracy nie dał, a łaskę, tebym precz poszedł. A tak, będę tu z wami żył i umierał.
— To ci zuch! — zaśmiali się palacze.
— Ojciec pana był taki — wtrącił najstarszy.
— Pamiętacie go?
— A jakże, dobrodziejów swoich każdy pamięta.
— Jakem posłyszał, że pan jego sierota, tom pana chciał uściskać.
— A no, to uściskajcie!
— Kiedym bardzo brudny.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/26
Ta strona została przepisana.