dziom możesz, tylko nad nimi panując. Cóż, jakże ci na duchu?
— Dobrze? — Dobrze, dzięki panu. Na żadne myślenie czasu niema, na żadne bunty. Cicho we mnie bywa wieczorem po pracy i lekko. Roboty bardzo wiele, dzięki Bogu, a w niedzielę idę w gościnę na cmentarz.
I uśmiechał się, to mówiąc, a wewnętrzna pogoda duszy biła mu z oczu, promieniała na czole. Czasami jednakże chodził on i gdzieindziej w gościnę. Jechał do Kolendrów, gdzie za pośrednictwem Skinowej miał znajomości w garderobie pałacowej. Znał godziny, gdy Ulma i Brückowej nie było w domu i wtedy się tam wkradał, by dziecko zobaczyć i uścisnąć.
Czasami parę godzin tam spędził, bo chłopak się chował na łasce służby, nie znając prawie ojca i ciotki. Zapoznał się prędko z wujem, który go całował i pieścił, bawił się, nosił na ręku, uczył mówić i stąpać. Była to dla dziecka uciecha nielada, potem potrzeba duszyczki i serca, te odwiedziny kogoś, co go kochał.
Gdy Dyzma odchodził, malec łzami się zalewał; gdy kaprysił, straszono go, że wuj nie przyjdzie, gdy się potłukł łub oparzył, pocieszano, że po wuja poślą, i wnet się uspokajał.
Wuj ten zajął pierwsze miejsce w jego pamięci, stał się bóstwem. Odwiedziny stawały się częstsze, bo i Dyzmę dziecko pociągało coraz bardziej, wkradało mu się w serce.
Raz piastunka, trzymając go na ręku, rzekła:
— Rudek, gdzie mama?
— O! — wskazał paluszkiem Dyzmę.
— A tato?
— O! — i zawsze ten ruch.
— A wuj?
— O! — i rączkami za szyję go uchwycił, tuląc się, jak małe kocię.
Dyzmie łzami zaszły oczy i zabiło serce. Uścisk tych małych łapek sprawiał mu taką wielką radość, jakby rzeczywiście był ojcem tego dziecka, o które nikt zresztą nie dbał.
Potem coraz częściej tęsknił do niego. Zimą nie można było narażać maleństwa, ale gdy wiosna wróciła,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/269
Ta strona została przepisana.