Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/271

Ta strona została przepisana.

Dyzma dziewczynie dał zaraz służbę w ochronie, zabrał matkę i dzieci, i wtedy sobie zaprzysiągł, że jednakże dziecka nie opuści.
Przerwały się odwiedziny na czas jakiś, ale on co tydzień bywał n Skinów, czatował tylko na sposobność, by zobaczyć Rudka.
Przynoszono mu wieści z pałacu. Brückowa zajęła się po swojemu wychowaniem. Rózga i kary były w częstem użyciu. Rozmawiała z dzieckiem po niemiecku, nakazywała spokój i milczenie. Ta rola jednak prędko ją znużyła. Pilność zabierała czas, który był poświęcony rządom i rachunkom, krzyk dziecka ją drażnił. Sprowadzono bonę Niemkę, starą, zgryźliwą niewiastę. Przy jej bezustannem gderaniu Rudek osowiał zupełnie.
Każdej niedzieli Dyzma tracił nadzieję i wracał smutniejszy. Wiedział, że nikt za nim się nie ujmie, nikt mu prawa nie przyzna w tej walce o duszę dziecka, że musi znowu ustąpić i pozostać samotnym.
Teofila, której się zwykle zwierzał, pewnego dnia poradziła mu zupełnie serjo, aby dziecko zamienić.
— Słowo daję, oni się nie obejrzą! Albo to te handlarze popatrzą kiedy na nie? Trzymają to, jak pies siano. Możnaby sierotę z ochrony wziąć i podsunąć!
Dyzma pomimo smutku musiał się roześmiać, ale wnet pomyślał, że to przypuszczenie Teofili było prawie prawdą. Nie znali dziecka, nie starali się go poznać, skrzywią naturę, spaczą pojęcia i zmarnują duszyczkę. Westchnął z głębi serca.
— On mnie już pewnie zapomniał! — rzekł.
— Poczekaj pan trochę! — pocieszała Ablowa. — Jeszcze lat parę, a chłopaka w domu nikt nie utrzyma. Zacznie to hasać i swawolić, wtedy pan go znowu do Skinów przyhołubi.
— Może już wtedy mnie nie zechce poznać!
— Niech się pan nie martwi! On do nich nie przystanie.
— A bo mi się tak wszystko łamie w życiu! — szepnął. — Co Bóg zabrał, na to milczę, bo co On robi, to słuszne, ale gdy mi ludzie krzywdzą duszę, którą mi siostra podarowała, zgodzić się nie mogę. Co za sumienie ma Rudolf, że wolę zmarłej gwałci!