— Gdziebym nie był, będziecie mnie jak jego kochali i pamiętali! — rzucił im na pożegnanie.
Ruch się uczynił poobiedni, gwar, tupotanie po schodach. Tiede się nie zjawiał.
Po chwili z góry rozległ się sygnał:
— Puszczaj machinę!
Dyzma odkręcił wentyl, motor ruszył prawidłowo.
Chłopak chleb schował w zanadrze i objął kierunek uważny na każdy rozkaz.
Gdy tak stał z ręką na wentylu, zapatrzony z lubością w ruchy ścisłe i lekkie stalowego olbrzyma, nagłe głos, już mu znany, rozległ się tuż za jego plecami:
— Gdzie jest Tiede?
Dyzma służbowo się zwrócił i spojrzał w oczy dyrektora.
— Wyszedł na chwilę.
— Zepsuj-no tu cokolwiek, błaźnie!
— Postaram się dobrze zrobić.
— Wolniej! — zakomenderowano z góry.
Dyzma się zwrócił do kierownika, a przy tym ruchu chleb mu się wysunął z zanadrza i upadł pod nogi Rudolfa.
Dyrektor rozdeptał go i poszedł dalej. Dyzma spojrzał żałośnie na ziemię.
— Ten nie był nigdy głodny, kiedy miał serce mnie tak ukrzywdzić — pomyślał, zbierając skrzętnie okruszyny. — Cóż robić? Piątek za trzy dni!
I powrócił do swej roboty.
Po chwili wszedł Tiede, bardzo czerwony na twarzy, z fajką w zębach.
— Du Fratze! — huknął. — Jak śmiałeś ruszać machinę? Będziesz mi smarował, trutniu!
Odepchnął go pięścią od wentyla.
Dyzma skoczył zręcznie poza zakres pięści i wziął oliwiarkę.
— Był dyrektor — rzekł spokojnie.
— Był?!
Tiede w jednej chwili wytrzeźwiał.
— Mówiłeś, żem poszedł do ślusarni?
— Powiedziałem, że pan wyszedł, a że machina była w ruchu, myślał, żeś pan ją puścił.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/28
Ta strona została skorygowana.