Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/290

Ta strona została przepisana.

czył, wezwał Dyzmę do podpisów. Rudek przyglądał się temu, nagle umilkłszy, jakby przeczuwał, że to los jego się rozstrzyga. Przytulił się tylko do kolan Dyzmy i złota jego główka ciekawie ponad stół się wychylała.
A Dyzma mało co słuchał treści dokumentów, kładł swe nazwisko z tym samym uśmiechem swobodnym na ustach, z jakim przed chwilą dziecku odpowiadał.
— Pan nie bardzo uważa! — rzekł rejent.
— To prawda — wyznał szczerze — ale bom zanadto szczęśliwy! Pan formalności załatwi ściśle, jestem tego pewien. A ja spełnię, co pan wskaże.
— Tymczasem mogę pana uwolnić. Rachunki kosztów podam jutro i jeszcze raz pana pofatyguję.
— Z przyjemnością zawsze służyć będę. Czy pan Ulm nie chce mię widzieć?
— Owszem, obiecał przyjść. Ma dzisiaj jakieś nieporządki w fabryce i bardzo zajęty.
W tej chwili Rudek uszu nadstawił i szepnął:
— Tatuś idzie.
Rudolf się ukazał we drzwiach. Z kantoru wracał, gdzie cały ranek sądził i władzę swą przywracał. Jowiszową miał twarz i ciężkie chmury na czole.
Dyzma ku niemu podszedł. Spojrzeli na siebie. Rudolf wyciągnął rękę.
— Wydaje się pan zadowolony! — rzekł. — Więc nie mamy sobie żadnych podziękowań do składania.
— Owszem, ja dziękuję z całego serca i życzę szczerze, aby panu pomyślność w życiu sprzyjała za dar, którym od pana otrzymał.
— Zna pan moje warunki?
— Tak jest, i będą spełnione ściśle. Niedaleko mieszkam, więc Rudek w oczach pana chować się będzie. I będzie pana kochał i szanował i często odwiedzał. A na mnie niech pan liczy jak na przyjaciela, zawsze.
Rudolf pod jego wzrokiem oczy spuścił i zwracając się do rejenta, rzekł:
— Punkt co do opłaty kosztów wielkich biorę na siebie — rzekł, jakby zawstydzony. — A jeśliby panu kiedyś ciasno było z funduszami, panie Kryszpin, mam