Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/292

Ta strona została przepisana.

Dalej stała szara ćma warsztatowa i tu go nikt nie powitał. Natomiast posypały się brutalne śmiechy i poczęły latać nad głowami grudy błota i śmieci.
Rudolf patrzał na to z okna sieni i uśmiech zadowolenia miał na twarzy.
— Pokonałem go. Poszli za potęgą. Teraz mogę być spokojny. Zaniknęli sobie nawet drogę do Lipowca! — zamruczał, odchodząc.
Dyzmie ścisnęła się dusza bezmierną przykrością. Zacisnął zęby, by nie jęknąć, i znowu go skrupuł ogarnął, że zawinił im, i że ukarali go słusznie. Nie miał żalu, ni gniewu; miał ochotę razem z nimi zapłakać.
— Czego oni krzyczą! — spytał Rudek.
— Żałują, że ciebie im zabieram.
Konie rwały żwawo naprzód, ale w miasteczku Dyzma zwrócić kazał na cmentarz.
Gdy wysiedli, Rudek się zdziwił krzyżom i grobom.
— To ty tutaj mieszkasz, wujku? — spytał.
— Nie. Ale tu mieszka matusia twoja, i tu każdy z nas z czasem się przeniesie.
Poprowadził chłopaka do grobu Elżuni i kazał mu klęknąć.
— Gdzież matusia? — badał chłopak.
— Tu w ziemi.
— I nie zobaczę jej?
— Nie, aż i ty w ziemi będziesz. A teraz rączki złóż i za mną powtarzaj: „Daj nam, Boże, odbyć razem służbę tutejszą, wedle Twych przykazań i Twoich dla ludzi zamysłów, a po liczbie lat i pracy daj nam zapłatę w prawdziwym żywocie, i odpocznienie ze sługami Twymi, z którymi nas tutaj rozłączyłeś. I niech dzień nasz każdy, i trud, i wesele, i smutek zapisany będzie nie tu na ziemi, lecz u Ciebie w niebiosach. Amen“.
Chłopak powtarzał swym dziecięcym szczebiotem.
Potem, gdy wstali i odeszli, spytał:
— Coś ty mówił matusi i Bozi?
— Będę tego właśnie ciebie uczył całe życie, byś dobrze, serdecznie zrozumiał! — odparł Dyzma, dłoń swą kładąc na jego małej główce ruchem ojcowskim.

KONIEC.