Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Rudolf zaś, codziennie o dziewiątej idąc do farbiarni, spotykał dziewczynkę.
Szła i ona w tęż stronę z miną pełną godności, dźwigając paczkę książek i zeszytów.
Pomimo niechęci, uznać ją musiał za śliczną małą kobietkę, i z biegiem czasu tak nawykł do tej codziennej twarzyczki, że dziwił się, gdy czasem chybiła godziny.
Wchodzili jednocześnie do farbiarni; ona szła dalej do mieszkania Balcerów, on szedł kontrolować czyny Skina junjor.
Spotykając, witała go dygiem, i „dzień dobry“ mówiła srebrnym głosikiem, podnosząc nań oczy ciemnobrunatne, bardzo piękne przy złotych włosach i bladawej cerze.
Oczy te wyrażały ciekawość, prostotę, dziecięcą prawdę i czystość. Raz spojrzał w nie, i zdało mu się, że dziecko mu wskroś duszy patrzy. Odtąd spojrzenia unikał.
Baz przecie przemówili do siebie.
— Dzień dobry! — rzekła jak zwykle, a potem bez żadnego wstępu: — Pan mi może pozwoli tych saneczek, które stoją we młynie. Ja nie połamię.
Zdziwił się i nie zrozumiał narazie.
— Czego chcesz? Jakich saneczek?
Wskazała poza siebie na młyn, i drepcząc obok niego tłómaczyła:
— W tej zamkniętej połowie stoją saneczki. Widziałam przez okno. Babunia mówi, że one pańskie.
— Więc cóż?
— Gdybym miała saneczki, tobym w niedzielę niemi woziła po rzece Marynię państwa Balcerów, a mnieby woził Janek Skowroński.
— Obejdzie się! — mruknął.
Nie zrozumiała, bo spytała:
— Więc można je wziąć?
— Nie — odparł lakonicznie, chociaż mu narazie przykro było odmawiać dziecku, ale przecie nie pójdzie sam dawać tych saneczek, ani polecenia podobnego wydać nie sposób w kantorze.
Elżnnia podniosła nań zdziwione oczy, smutno, milczała chwilę i jakby odczuwała jego przykrość.