— Niech się pan na mnie nie gniewa, przepraszam! — szepnęła.
Nazajutrz spotkali się znowu, ale już nie na ścieżce.
Przechodził rzekę po lodzie, prostując sobie drogę do szklarni, leżącej wśród ogrodów za rzeką. Była to niedziela i lód okryty był dziatwą i młodzieżą na łyżwach.
Wśród tej rzeszy była Elżunia i miała saneczki.
Ciągnął je chłopak siedmnastoletni, ślusarz, Franek Sikorski, a około łyżwował Dyzma ze Skinem, ścigając się i strojąc różne figle wśród śmiechu i żartów.
Przed panem dyrektorem otwarto drogę, i zapanowało chwilowe, posępne milczenie.
Każdy unikał jego wzroku, każdy mu z drogi się usuwał, każdy go się lękał, tylko Elżunia spojrzała na niego jasno i uśmiechnęła się, jak do dobrego znajomego.
Wtedy Rudolf znowu pożałował, że jej nie dał saneczek.
W fabryce pierwsze wrażenie powrotu Kryszpinów ucichło. Zda się zleli z szarą masą roboczą i wsiąkli w nią bez śladu! Cóż zresztą znaczyć mogli na swych niskich posadach?
Pewnego dnia przecie Rudolf się zdziwił, przeglądając listy fabryczne. Znalazł list fabryczny z pięćdziesięciu rublami na imię Stanisława Olekszyca w Warszawie, z nazwiskiem wysyłającego: Dyzma Kryszpin.
Było to tak szczególne, że aż zawołał Skina.
— Co to znaczy? Kryszpin rozporządza tylu pieniędzmi?
— To składka — wyjaśnił Skin. — Namówił nas do założenia wspólnej czytelni.
Rudolf brwi zmarszczył.
— I taki błazen jest na jej czele! Winszuję!
— Ma w Warszawie kolegę, który służy u pana Szulca w fabryce machin. On to załatwi w księgarniach. Ufamy zresztą Kryszpinowi.
— Winszuję! — powtórzył z pogardą Rudolf, rzucając niechętnie list na stos.
Tego samego dnia Dyzma Kryszpin został przemieszczony na posadę pomocnika mechanika, Franek na terminatora ślusarskiego. Zwierzchnikom ich, Niem-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/35
Ta strona została przepisana.