Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/37

Ta strona została przepisana.

pogoda i jasność, że pociągał nieprzepartym urokiem dobrej siły i piękna.
Przytem młode jego usta miały uśmiech szczery, a bujna złotawa czupryna odsłaniała czoło szerokie; cały piękny był, zuchowaty, wyróżniająca się z szarego tłumu na pierwszy rzut oka.
Fustowi patrzanie nań czyniło przyjemność. Dogadzał, sobie, aż chłopak wzrok podniósł i spotkał oczy wuja.
— Zmizerniałeś! — rzekł stary fabrykant obojętnie.
Dyzma poczerwieniał. Pierwszy to raz wuj odzywał się do niego osobiście.
Zawahał się sekundę, potem o krok postąpił, schylił się i pocałował go w rękę.
— Dziękuję za robotę, dobrze mi! — rzekł.
Fust odchrząknął.
— Obdarty jesteś! Możesz wziąć sukna w magazynie — gratyfikacji, za pilną służbę! — dodał.
Zabierał się do wyjścia.
— Zgłoś się do Skowrońskiego. Ja mu powiem! — mruknął w progu.
Dyzma obejrzał się poniewczasie, że mu nie podziękował. Do magazynu jednakże nie poszedł, aż po dziesięciu dniach Skowroński sam przysłał do młvna naznaczoną przez Fusta gratyfikację. Było z tego radości coniemiara dla biedaków. Babka po naradzie ze Skinową sporządziła chłopcom surduty, i jeszcze dla Elżuni na paltocik zostało. Pewnie Fust nigdy tyle wdzięczności nie doznał, co od tych wydziedziczonych siostrzynych dzieci.
Aż się Skinowa oburzyła.
— Dosyć że, dosyć! Za matczyny posag niewiele wam dał, a dosyć na was skorzystał.
— Dobre trzeba pamiętać, a złe zapominać! — odparła staruszka.
— Nie tak bardzo, nie zawsze! — upierała się Skinowa. — — Cóż to! Zły zawsze ma być górą, a dobry w poniewierce? Co wiem, to wiem, żeście skrzywdzeni i basta!