Tego samego wieczoru Rudolf wyszedł późno z domu. Noc była ciemna, ale cicha. Fabryka już odpoczywała, za to mieszkania iskrzyły się światłem i dochodził stamtąd stłumiony szum ludzkiego mrowiska.
Rudolf wyszedł na róg domu i nasłuchiwał. W ciszy rozlegał się też śpiew niewyraźny; zaledwie pewne akordy dobiegały dobitniej.
Poszedł na dźwięk aż do farbiarni, której jedno skrzydło zajmował Balcer z rodzinę.
Tu już pieśń w pełni słychać było, pieśń chóralną, dobrze wykonaną — była to pieśń niemiecka.
Zdumiał. Okna nie miały firanek, więc zajrzał do wnętrza. Balcer nie lubił Niemców, niechętnie widział ich napływ w ostatnich czasach. Ale śpiewający nie byli to sami Niemcy. Młody Schmidt stał obok Skowrońskiego, Westermann obok Micińskiego, Turski przy Moserze.
Wśród nich Rudolf zauważył przede wszystkiem Kryszpina, rozjaśnionego od wewnętrznej przyjemności. Rudolf zrazu oburzył się.
— Czy ten błazen ich pobrata? — pomyślał z niechęcią plemienną i osobistą.
Ale pieśń powoli ogarniała jego ducha.
Przypomniał sobie studenckie czasy i na chwilę od cyfr się oderwał, odmłodniał, poczuł krew w sercu, gorąco w licach i przez sekundę żal, że tam wstąpić nie może, wśród nich stanąć, razem zaśpiewać.
Pieśń konała, cichła, wreszcie przebrzmiała.
Rudolf dłoń po oczach przesunął, otrzeźwiał i zawrócił do odwrotu.
— Man ist einmal jung und dumm! — zamruczał z pobłażaniem dla tych, którzy śpiewali, i wyznać musiał, że i on wolał w swoim czasie pieśń, niż bilard i piwo.
Po chwili znowu śpiew zabrzmiał. Rudolf stanął i słuchał. Teraz chyba nie śpiewali Niemcy.
Pieśń była zrazu cicha, powolna, nieśmiała, potem uroczystą, głęboką melodją wybuchła z młodych piersi i popłynęła w nocnym spokoju.
My przed wami tu stajem,
Starodawnym zwyczajem...