domem, i mało kto po dworze się wałęsał, do młyna przyszedł szczególny gość: Fust we własnej osobie.
Staruszka była sama, szyjąc u okienka. Szycie było jej przyczynkiem do budżetu domowego, a roboty zawsze miała nawał.
Teraz, w przeddzień świąt, igły nie wypuszczała z rąk, zdając domowe porządki na niemą żebraczkę, którą pewnej nocy Dyzma znalazł pod płotem i do domu przyprowadził, gdzie też pozostała, nie okazując do dalszej włóczęgi ochoty.
Staruszka na widok Fusta skamieniała z podziwu, a on też nieswój rozglądał się tymczasem po mieszkaniu.
Ceglana podłoga kuchni wyszorowana była do pierwotnej czerwieni, ściany, niepokalanie białe, dźwigały na sobie półki z gospodarskiemi sprzętami i naczyniem, nad stołem wisiała lampa. W głębi przy ścianach były posłania chłopców, a pod okienkiem stolik Dyzmy, zawalony książkami.
Przy progu młodzi gospodarze urządzili formalny warsztat ciesielski, i ich zapewne budowy były dwie niezgrabne skrzynie, pomalowane resztkami różnych farb na fantastyczny kolor.
Oko Eusta zatrzymało się z zajęciem na małym modelu młyna, minjaturowej zabawce, zdobiącej warsztat. Brakło do wykończenia kilku drobiazgów, które zaczęte leżały obok przy narzędziach. Mechanik-samouk rzucił widocznie robotę, odwołany sygnałem służbowym.
Tymczasem staruszka wstała i powitała go milczącym uśmiechem.
— Witam panią! — pozdrowił. — Ja tu wstąpiłem dowiedzieć się, czy ta stara rudera trzyma się jeszcze jako tako. Budynek długo niezamieszkany starzeje podwójnie.
— Nam tu bardzo dobrze — odparła. — Codzień z dziećmi modlimy się za pana, że przecie jest dach i chleb. Oby Bóg za to w waszych zamysłach wam szczęścił!
Fust ręką machnął.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/46
Ta strona została przepisana.