— Moje zamysły już niedługie, swoje odrobiłem! — rzekł obojętnie. — Macie tedy dwa pokoje. Czy to wystarcza? Nie ciasno?
— O nie, panie. Chłopcy tu się mieszczą, a że dzień cały są poza domem, kuchnia im nie szkodzi. Ja z Elżunią zajmuję drugi pokój. O, bardzo nam dobrze!
Mówiła to szczerze, z serdeczną wdzięcznością. Wezwała go ruchem ręki dalej, więc wszedł i znowu się rozglądał.
Pokoik ten był mniejszy i prawie pusty, bo tylko łóżko babki w nim stało i zydelek z posłaniem Elżuni. W okienku były jej kwiatki, a na stoliku książki i pudełko z robotą.
Jasnością bił ze ściany i z pośród tego ubóstwa obraz Bogarodzicy w srebrnych ramach i złocistej szacie, całe bogactwo i rodowa Kryszpinów pamiątka, przechowana w najgorszej nędzy i biedzie. A były zawieszone na tym obrazie dwa sznury korali wielkości wisien, bardzo cenne, a niżej trochę cały łańcuszek ze ślubnych obrączek; przed obrazem paliła się lampka srebrna, bardzo stara i piękna.
— Bardzo cenny zabytek! — rzekł Eust.
— Mój mąż to dostał po rodzicach i zawsze było w rodzinie.
— To warte moc pieniędzy.
— O, my wiemy, co to warte! — szepnęła staruszka, a oczy jej, zapatrzone w obraz, zaszkliły się łzami.
— Więc wam jest dobrze? No, to mnie cieszy. Nie brak czego? No?
— Nie, panie.
— Cóż, święta nadchodzą. Macie jaki grosz? Co?
— Chłopcy jeszcze pensji nie brali. Wystarczy.
— Jakże? Z czegóż żyjecie? Przecie buty, koszule, mleko, okrasa, samowar widzę... Grosz codzień potrzebny. Instalacja kosztowała?
— Instalowali nas dobrzy ludzie, starzy znajomi syna, a teraz ja szyciem zarabiam. Dyzma często w nocy pracuje z mechanikiem, to mu osobno płacą.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/47
Ta strona została przepisana.