Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— A któż? Pewnie Janek Skowroński? — śmiał się Dyzma.
— Eh, nie! — rzuciła lekceważąco.
— Dyzma! — upominała babka.
Chłopak zrozumiał wymówkę i zabrał się do pisania listu, ale Elżunia nie umiała kryć swych sympatyj i oświadczyła:
— Jabym chciała, żeby mnie pocałował sam dyrektor. Ja się go wcale nie boję!
— Dyrektor? — tonem najwyższego zdumienia powtórzył Dyzma, przestając pisać. — A ty za co tak polubiłaś dyrektora?
— Bardzo go lubię, bardzo. On zawsze taki smutny, i nikt go nie lubi. On babuni nie ma, braci nie ma, on bardzo biedny!
Dzwonek się rozległ, i chłopcy wybiegli śpiesznie. Cały dzień jednak Dyzmę śmiech ogarniał, ilekroć wspomniał zwierzenia Elżuni. Ubawiło go to niesłychanie...
Nadeszła wreszcie gorąco oczekiwana Wigilja.
Fabryka była jeszcze w ruchu, ale czuć się dawało rozprzężenie świąteczne po gwarze, panującym wszędzie. Połowa warsztatów była niezajęta, kobiety pozostały w domu.
Pani Kryszpinowa, chcąc być swobodniejszą, wyprawiła Elżunię na lekcję.
Dziewczynka usłuchała, ale szła, płacząc, ociągając się, marudząc.
Naturalnie spotkała dyrektora na ścieżce, ale ani mu dygnęła, ani spojrzała, pogrążona w swej rozpaczy i łzach.
Pierwszy raz widział ją w takiej żałości, a przywykł do towarzystwa.
— Czego płaczesz? — zagadnął.
— Bo babunia kazała iść, a ja lekcji nie umiem, i dzisiaj święto! — odparła, chlipiąc.
— To wstyd lekcji nie umieć.
— Wstyd, ja wiem! — szlochała dalej.
— Czemuś się nie uczyła wczoraj?
— Bo Dyzma mi bajki opowiadał, więc zapomniałam.