babki Kryszpinów. Oddawali jej tę cześć urzędnicy najwyżsi w fabryce, którzyby do pałacu nie chcieli, czy nie śmieli wstąpić, a za pieniądze nie śpiewali nikomu.
Rudolf zauważył to i skręcił w przeciwną stronę, do magazynów, obór i stajni.
Stróże byli na swych stanowiskach, klnąc w duchu służbę i dyrektora.
Stamtąd Rudolf obszedł mieszkania kawalerskie, doszczętnie puste; szpital, rozjaśniony jedną lampką, pełen gorączkowych stękań i jęków; folusz, w którym nigdy nie świętująca rzeka szumiała monotonnie, farbiarnię i płuczkę, cuchnące zdaleka — i znalazł się w końcu rewizji przy starym młynie.
Śpiewacy kolędowali teraz u Skina, na drugim końcu osady; tu, nad rzeką, było pusto i cicho.
Rudolf przechodząc, zajrzał w okno. Co też porabia dziecko, które pierwsze powiedziało mu, że go kocha? Może z braćmi bawi się u znajomych?
W pierwszej izbie było pusto. Bielał stół, sianem usłany, na którym teraz kotek się oblizywał i mył naprzemian. W drugiej izbie nie było Elżuni i Franka. Musiała ich kolęda zagarnąć z sobą. Na zydlu pod ścianą siedziała staruszka odświętnie ubrana, w żałobnym czepku, z książką nabożną w ręku.
U jej nóg na ziemi siedział Dyzma, z głową ku niej wzniesioną, zapatrzony, zasłuchany.
Tysiące gorących wrażeń ożywiały jego twarz myślącą i skupioną, a ona coś mu wykładała, uczyła, tłómaczyła, opromieniona wielką słodyczą i mądrością.
Blask, odbity od srebrnych ram i złocistej szaty obrazu, łamał się na tych dwóch twarzach, nadawał im coś nieziemsko delikatnego.
I usłyszałby Rudolf wiele nieznanych sobie rzeczy, gdyby u tego okienka pozostał. Ale on na widok nienawistnego sobie młodzieńca prędko się usunął i odszedł, uważając swą rewizję za dokonaną.