Po dwóch dniach gwarnych i swobodnych fabryka powstała znowu do pracy.
Dzwonek zajęczał posępnie w szarym, zimowym świcie; senni, znudzeni, poczęli płynąć robotnicy i rozpełzać się bez ochoty po gmachach. Starszyzna spóźniała się, majstrowie wcale się nie kwapili, młodzi oficjaliści ziewali. Sala warsztatów zapełniała się powoli, nikt nie miał ochoty rozpoczynać roboty, gawędzono o świętach i różnych wypadkach.
Dyzma stawił się pierwszy, jak zwykle, i czekał na swego majstra, gawędząc z tkaczmajstrem Wernerem około popsutego warsztatu.
— Mówię wam, panie Kryszpin, chodźcie do mnie za pomocnika! — namawiał go Niemiec. — Za parę lat wyjdziecie na majstra.
— I poco mi to? — uśmiechnął się chłopak.
— Jak to? Dla wszystkiego! Stanowisko inne, no i grosz inny... Ja biorę 500 rubli, a gdzieindziej brałbym więcej, alem tu przywykł.
Dyzma ręką machnął.
— Nie chcę ja, panie Werner, ni stanowiska, ni grosza. Wielkie pieniądze — wielki ciężar, obowiązek i robota. Małe pieniądze — małe potrzeby i swoboda.
Teraz mi dobrze wśród was tutaj, i nawetbym się z panem Fustem nie zamienił.
— A co będzie, gdy on wam fabrykę zapisze? — zaśmiał się Niemiec. — Po sprawiedliwości tak być powinno, i po zasłudze też.
— Uchowaj mnie Boże od tego! — wzdrygnął się chłopak szczerze. — Tobym chyba uciekł!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/57
Ta strona została skorygowana.
IV.