Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/58

Ta strona została przepisana.

— Tak wam się zdaje. Mybyśmy was trzymali gwałtem! No, czy będzie też co z tego projektu akcyjnego sklepu? — zagadnął ciekawie.
— Ciężko idzie i — pokręcił frasobliwie głową Dyzma. — Wczoraj u Balcerów tom dowodził do schrypnięcia i dwa arkusze cyfr napisał. Niby w zasadzie każdy przystaje, ale gdy przyjdzie do pieniędzy, boją się ryzykować — nie wierzą nikomu, nie widzą zdolnego administratora, boją się Żyda, boją dyrektora.
— A wy nie będziecie administratorem?
— Nie mogę.
— Czemu?
— Ot, doprawdy czasu brak. Wieczory mam zajęte nauką brata, książkami, własnem czytaniem. Powtóre babka mi nie pozwala za wiele brać na głowę; powiada, że wszystko obrobię niedostatecznie, i wreszcie — zawahał się — może nie zostanę tutaj długo.
Werner aż skoczył.
— Co? Opuścicie Holendry? — zawołał przerażony.
— Jabym został, bo mi już nie pora się uczyć... i nie chcę i nie mogę, mając dziecko i babkę do utrzymania, ale Franek! Chłopiec marzy o nauce, zdolność ma, nie mam prawa go zaniedbać. Musi się kształcić. Onegdaj miałem list od przyjaciela z Warszawy, tego Olekszyca, który nam książki przysyła. Poznaliśmy się u pana Schulza. Ja smarowałem machiny, on był podrzędnym ślusarzem, chociaż miał patent na technika. Pracował, byle żyć, bo nigdzie posady nie dostał. Teraz i jemu los się uśmiechnął. Dostał miejsce w Rydze, w fabryce machin i nas za sobą wzywa. Franek pod jego ręką wyjdzie na zdolnego mechanika, a mnie też miejsce daje w zarządzie.
— Świetnie, świetnie! — zamruczał Werner.
— Otóż gdy chłopiec list przeczytał, to jakby z radości oszalał. Babkę po nogach całował, mnie za szyję obejmował: „Jedźmy i jedźmy!“ Mogęż ja wbrew może jego powołaniu stawać? Babka zgadza się jechać.
— Owszem — rzekł Werner. — Franek ma rację, tutaj krzywdzą go umyślnie, ja wiem! Krzywdzą i was,