Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Niby tybyś na to nie pozwolił. Jesteś naszym przyjacielem! — ozwał się ironicznie Rudolf.
— Jestem sługą, i sądzić swych chlebodawców nie mam prawa. Jeśli kto panom o mnie coś podobnego rzekł, to skłamał.
— Tak, ty wolisz pokątnie, ukośnie władzę, podkopywać. Ty-marzysz o samorządzie robotników, naczytawszy się socjalistycznych broszur, które teraz między nimi rozszerzasz w swej czytelni.
— Niech pan raczy jutro nasz katalog przejrzeć, kwity księgarni i rachunek wkładów członków. Jako żywo nic podobnego nie czytałem, ani sprowadzałem tutaj!
— Ale czytelnia jest twoja myślą?
— Tak.
— I chór?
— Tak.
— I kapela?
— Tak.
— A teraz sklep, i oberża?
— Tak.
— Dlaczegóż ukrywałeś się?
— Nigdy! — zaprzeczył Dyzma.
— A przecie nie widzieliśmy cię nigdy wśród tych, którzy przychodzili prosić naszej sankcji. Uważasz sobie za ujmę schylenie karku przed władzą!
— Schylałem karku przed każdym rozkazem i najniższą pracą. Gdyby wszyscy panów odstąpili, jabym pozostał.
— Nie mam ochoty sprawdzać twego twierdzenia. Chodzi mi o to, że widzę w tobie wroga, buntownika, człowieka wykolejonego ostatecznie. Takiego niemiło jest chlebem swoim karmić.
Dyzma chwilę milczał i pasował się. Wreszcie rzekł głosem cichym, w głębi którego czuć było gwałtowne wrzenie.
— Jeżeli pan rozkaże, odejdziemy stąd.
— Jeśli nie powrócisz do swego stanowiska, będę zmuszony to uczynić.
— Jakież jest moje stanowisko?