— Boję się. Nie zdołam!
— No, to pan, panie Ulm. Pamiętaj pan, że lada poruszenie, to katastrofa natychmiastowa!
— Bądź pan spokojny!
— Wy trzymajcie ręce! Wody ciepłej i bandaży pod rękę. No, moje biedactwo, daj gardziołek!
Nastało milczenie i cisza straszna, przerywana chrapaniem dziecka. Potem jęk i ruch. Doktor narzędzia odrzucił i do krtani rozciętej usta przyłożył.
Elżunia poczęła się krztusić i rzucać na posłaniu, oddech, świszcząc, wydostał się przez ranę.
— Możesz pan wstać — rzekł doktor do Rudolfa. — Udało się. Dziękuję panu!, A teraz wyjdźcie wszyscy, proszę, i bądźcie spokojni, mnie tutaj potrzebny teraz tylko felczer.
Znalazłszy się wśród nich w kuchence, Rudolf poczuł całą monstrualność swego postępku i w duchu klął siebie. Chciał czemś wyjaśnić ów wyskok, ale żadnej racji nie znalazł i wziął za kapelusz.
— Mam nadzieję, że mała uratowana! — rzekł, na nikogo nie patrząc. — Jeśli wam czego braknąć będzie przy konwalescencji, udajcie się śmiało do mojej kuchni. Wydam stosowne rozporządzenie.
— Odpłaci panu Bóg za nas! — rzekła staruszka.
A Dyzma jak długi runął mu do nóg.
— Ja byłem zły, zły, i nigdy panu oddać nie potrafię, tak jakbym chciał — jąkał szalony ze szczęścia i wdzięczności.
Rudolf pochylił się i podniósł go.
— Co robisz? Dajże pokój! Będzie to dla ciebie nauką, że w potrzebie można do władzy iść i prosić. Gdybyś się odezwał wcześniej, namówiłbym wczoraj doktora na operację. Uporem i zawziętością omal nie zgubiłeś siostry, którą, jak widzę, bardzo kochasz. Nie uważaj w przyszłości zwierzchników za ludożerców. Bądźcie zdrowi!
Ukłonił się i wyszedł.
Bal trwał w najlepsze. Rudolf rad był temu, że może wrócić niepostrzeżenie do domu i nie męczyć się z obowiązku w piekielnym ścisku i upale.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/75
Ta strona została przepisana.