Elżunia już usypiała. Wysunęli się tedy do kuchni. Staruszka zaczęła cerować ich bluzy robocze, a chłopcy wzięli się do nauki.
Wtem drzwi rozwarł ktoś nieśmiało, zajrzał i wsunął się jak cień. Był to Glejberson.
— Dobry wieczór! — pozdrowił, nie odchodząc od progu.
Był to gość tak niezwykły, że Dyzma zdziwiony spytał:
— A was co do nas przyniosło, panie Glejberson?
— Tak sobie. Wstąpiłem dowiedzieć się, co słychać. Jaśnie panicza siostra chorowała mocno! Jakże jej teraz?
Ton był tak ugrzeczniony i pokorny, że aż Franek, zamiast rozwiązywać arytmetyczne zadanie, na Żyda oczy wlepił.
A Dyzma roześmiał się.
— Czy pan z pałacu idziesz, że mnie tak tytułujesz? Przestań, bo pomyślę, że drwisz, albo nie wiesz, kto jestem.
— Wiem ja dobrze, kto pan. Och, w pańskim rodzie nie takie magnaty byli, jak te nasze w pałacu. Głupi myśli, że pan sobie ślusarz i koniec, ale stary Glejberson niegłupi.
— Przypuśćmy, że moi przodkowie byli magnaci, to żadna racja, żebym dla ich skarbów był u was „jasnym paniczem“. Pytałeś pan o siostrę... dziękuję, zdrowsza już.
— Bogu dzięki! To takie śliczne dziecko, jak hrabianka. Jak dorośnie, to na cały powiat nie będzie piękniejszej. Ja dla niej przyniosłem prezent!
Tu wydobył z kieszeni i na stole położył dwie pomarańcze.
— Zabierzcie-no je! — rzekł Dyzma. — Kto bierze prezent, powinien mieć czem się odwdzięczyć, a my biedni ludzie. Niech też dziecko do łakoci nie przywyka.
— Ja od pana wywdzięczenia nie chcę. Pana każdy tutaj poważa i szanuje, no, to i ja chciałbym się z panem poznajomić. Ojca pańskiego znałem, pani dobrodziejka może mnie pamięta z tamtych czasów! — dodał, zwracając sic do babki.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/85
Ta strona została przepisana.