Srebro padało dźwięcznie na marmurowy brzeg stołu, a Dyzmie się zdało, że bierze zapłatę niesłuszną i smutną.
Zgarnął pieniądze i żałośnie spojrzał na kasjera.
— Dziękuję panu! — wyszeptał i prędko wyszedł.
W kurytarzu spotkał Fusta i Skina, wychodzących razem, i pochylił się do ręki wuja.
— Dziękuję serdecznie za chleb i zapłatę! — wyjąkał. — Przepraszam, żem pana obraził!
Fust nie wydzierał ręki, owszem — po głowie go pogłaskał.
— No, no, niewiele wziąłeś i chleba i grosza, ale każdy śpi, jak sobie pościele! — odparł. — Tylko myślę, że to bardzo nierozsądnie wywozić o tej porze dziecko, ledwie wyleczone. Uchodzisz za głowę rodziny, a postępujesz jak błazen!
To powiedziawszy, poszedł ze Skinem w stronę magazynów i zostawił Dyzmę mocno zdumionego tą niezwykłą troskliwością i uwagą.
W porze obiadowej Skin wstąpił do starego młyna. Zastał warsztat Franka zwinięty, a w całem mieszkaniu jakby początek pakowania. Elżunia bledziutka bawiła się u stołu przebieraniem lalki, a staruszka krzątała się przy kuchni.
— Może to być, że wyjeżdżacie z Holendrów? — zagadnął Skin.
— A tak. Chyba, że na tem się skończy! — odparła ze smutnym uśmiechem.
— Gdybym wiedział, tobym was z taką radością nie wiózł z Warszawy! — potrząsnął głową.
— Pomylił się pan Fust na Dyzmie. Teraz rad go się pozbyć. Ano — ale nasza wina...
— To pan Fust go wydala?
Skinęła głową.
— Chłopak tego nie wyzna i dobrze robi, milcząc. Ale ja mówić mogę i powinnam, teraz szczególnie, gdy go niema. Pan Fust dał mu do wyboru: albo myśleć tylko o swej robocie i niczem przytem się nie zajmować, albo służbę stracić. Chłopak więc musi odejść, chociażbyście go o interes i ambicję posądzać mieli.
— To nie Fust tego żądał, ale dyrektor.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/93
Ta strona została przepisana.