Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— To też napróżno biega do Lipowca, nie spytawszy nas pierwej, czy my go uwolnimy.
Obejrzał się ostrożny Skin i dodał ciszej:
— Pan Fust nie chce, żeby Dyzma wyjeżdżał, więc my go nie puścimy, on nasz!
Staruszka uśmiechnęła się.
— Boję się o niego. Zanadto go kochacie. Gdy zjawią się zawiści i intrygi, chłopak gorzko odcierpi.
— A któż poczciwy nie cierpi? Więc zostaniecie?
— Niech Dyzma decyduje!
— Właśnie. Kiedyż on wróci z Lipowca?
— Jutro zapewne.
— Dobrze. I w pani mamy poparcie?
— Wyście nasi dobrodzieje! — szepnęła rozczulona.

A Dyzma wtedy, gdy oni tak rozmawiali, szedł raźno w stronę Lipowca.
Droga przecinała wielkie, stare lasy, a na wstępie do nich stał graniczny kopiec Helendrów. Drogę tę on znał, bo parę razy szedł nią do Chojar, gdzie był kościół.
Dzień był słoneczny, z sosen osypywał się śnieg, szeleszcząc; zresztą ciszę puszczy przerywały tylko dzięcioły, kując zawzięcie. Dyzmie wesoło było na duchu, szedł raźno, to gwiżdżąc, to śpiewając.
Za lasem rozciągała się wielka, urodzajna równina, przerżnięta zmarzłą taflą rzeki, której brzegiem szlak biegł, aż się ocierał o sztachety parku lipowieckiego. Jednakże słońce zimowe nisko się schyliło, nim Dyzma w bramę zawrócił i rozejrzał się, rozmyślając, kędy ma się udać.
Dziedziniec otaczało kilka murowanych obszernych budowli, wśród których czoło zajmował pałac piętrowy, z wieżycą i herbami na fasadzie, ze wspaniałym podjazdem i kolumnadą.
Ludzi dużo snuło się po dziedzińcu, rzemieślników, Żydów, służby.
Dyzma zaczepił pierwszego, który mu się nawinął.
— Pan Brück w domu?