Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Albo ja nie wiem, co się tu święci! Przeklęty handel! Weź starą i brzydką — pies nie zajrzy, weź młodą iładną — chłopca mi bałamuci. Vermaledeite Wirtschaft!
I splunął pogardliwie.
Stankarowa osłupiała z podziwu i oburzenia.
— Ja — ja mam panu „chłopca“ bałamucić! Kiedy? A toć ja go nie widuję po dniach całych. Zresztą, ja żadną panną sklepową nie jestem — mam męża i dziecko, i tak mi w głowie pański „chłopiec“, jak zeszłoroczny śnieg.
— Aha — nie widuje go po całych dniach! To dobrze — ja właśnie tego chciałem się dowiedzieć. Schön, gut. Nie trzeba się zaraz obrażać. A kasę panna sama prowadzi?
— Ja! — odparła.
— Brakuje trzydzieści siedem rubli i kopiejki.
— Pan Karol wziął garść pieniędzy wychodząc.
— Tak — bez rachunku. Ładne porządki.
W tej chwili wszedł posłaniec i wręczył Stankarowej kartkę. Spojrzała na nią i podała staremu.
„Proszę przysłać dziesięć wazonów tuberoz, które mieli dzisiaj przywieźć z ogrodu.“
Stary zerwał się ze stołka, porwał ryżową miotłę i krzyknął do posłańca:
— Masz — zanieś mu to i powiedz, że ojciec przysyła.
Posłaniec, śmiejąc się, wziął miotłę i wyszedł.
Wtedy stary począł latać po sklepie i kląć po niemiecku i po polsku. Stankarowa, pomimo obrazy