Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— To i mnie proszę zapisać: Karolina Mydłek na Czerniakowskiej. Mąż pół roku leży, stara matka leży, dzieci pięcioro. Jak ratunku nie dostanę, to chyba do Wisły iść!
Zapisywała Stankarowa, wydawała ze skrzynki pieniądze, bony, bilety, wokoło gwar narzekań i próśb rósł — cisnęli się wszyscy do stołu, a każda nędza była — zda się — od poprzedniej cięższa, a każda potrzeba nagłą i konieczną. Odchodzili jedni, wciskali się drudzy, powietrze stawało się duszne, w głowie jej huczało.
Wreszcie skrzynka była pustą. Stankarowej serce się ścisnęło, wobec kilku jeszcze, co czekali i co odejdą bez pomocy.
— Mój Boże! — szepnęła do Sakowiczowej. — Jakże tych odprawić z niczem!
Stara, otrzaskana od wielu lat z podobnym widokiem, odparła spokojnie:
— Tak się to każdemu zrazu strasznem zdaje. Ale co robić. Do wieczoraby ich starczyło, a na rokby nie stało funduszu hrabiny. A i tak ona wszystko co ma — na tę ofiarę daje.
— Na jaką ofiarę?
— Ano, na to nieszczęście hrabiego.
Stankarowa nic nie rozumiała i nie śmiała dalej pytać. Patrzała smutno na pustą skrzynkę.
Sakowiczowa odprawiła spóźnionych, otworzyła okna, zawołała dziewczynę, której kazała sprzątać izbę, i rzekła: