Stankarowa skłoniła się i wyszła. Na schodach spotkała staruszka księdza i jakąś damę w żałobie, i dosłyszała urywek rozmowy.
— Rozmaite są skutki gromu, pani baronowo. Jednego kaleczy, drugiego ogłuszy tylko, a innego zabija. Snać hrabia Roman do tej ostatniej należy kategorji.
— Za młody! — odparła baronowa. — Gdy pierwsze wrażenie minie, opamięta się, że szkoda życia dla awanturnicy!
— Tem ciężej odczuje, co dla niej poświęcił i stracił.
Drzwi się zamknęły. — Stankarowa znalazła się na ulicy, zawahała się chwilę i, zamiast ku domowi, poszła raz jeszcze spojrzeć na ten kuszący ogród przez żelazne sztachety.
Ale nie zobaczyła głębi. Sztachety były gęsto oplecione winem pachnącem, stanowiły jedną zieloną ścianę, poza którą wzrok nie sięgał.
Westchnęła i zawróciła w stronę placu.
W domu czekała ją niespodzianka. List pieniężny od męża.
Zawierał sto franków i kartkę z temi tylko słowy:
„Na utrzymanie Jani. Proszę, by jej na niczem nie zbywało.“
Krew oburzenia trysnęła do twarzy kobiety.
Ani słowa do niej, ani uznania winy i żalu za... krzywdę i opuszczenie, ani tłumaczenia!
Zmięła kartkę, żywo wzięła arkusz papieru, i napisała:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.