mieszka w Warszawie. Podobno trochę warjat, czy melancholik. Coprawda, mogło się człowiekowi w głowie pomieszać po tem wszystkiem.
— Biedna staruszka! — szepnęła Stankarowa, zamyślona.
— Pewnie, że oni oboje od nas wszystkich biedniejsi. Nie trzeba nad swoją dolą nigdy rozpaczać — ale spojrzeć wokoło. Zobaczy się zawsze gorsze nieszczęścia, w porównaniu człowiek moc czerpie i, zamiast bluźnić, Bogu podziękuje.
Zapamiętała Stankarowa te słowa i wieczorem, idąc na służbę, rozmyślała nad pustką i smutkiem tej samotnej starości. Chowała zapewne staruszka tego wnuka, jedyną latorośl rodu i podporę swego wieku i spadkobiercę wielkiej fortuny i wielkich obowiązków. Bóg wie, co za chlubę z niego miała. A on ją opuścił dla awanturnicy, która nazwisko wstydem okryła i jemu życie złamała.
Mimowoli zestawiła ją, samą w pałacu, ze starym stryjem swoim, który równie samotny — przez nią opuszczony — w swej pustce ostatnie lata pędził, i pierwszy raz uczuła, że popełniła krzywdę, za którą teraz pokutuje.
Szwajcar, otwierając jej drzwi, oznajmił:
— Pani hrabina jeszcze przy obiedzie. Pani raczy w gabinecie się zatrzymać i zaczekać.
W gabinecie wszystko było do wieczornego posiedzenia gotowe. Pomimo lata ogień się palił na kominku.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.