Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Obok stał fotel — na biurku hrabiny rozłożona robota szydełkowa, a naprzeciw dla lektorki krzesło. Z obok leżącej jadalni dochodził brzęk porcelany i srebra, rozmowa kilku osób i zapach wykwintnego jadła.
Kwadrans może oczekiwała Stankarowa, oglądając obrazy po ścianach. Jeden portret nad kominkiem był zapewne hrabiego Romana. Przedstawiał bardzo pięknego mężczyznę w hiszpańskim stroju.
Z dobrej zapewne epoki pochodził, bo uśmiechały się usta, a oczy patrzały marząco, ale marzeniem szczęśliwem.
Rumor krzeseł przerwał obserwacje Stankarowej i po chwili do gabinetu weszła hrabina, za nią ten sam, spotkany na schodach rano ksiądz, a na końcu jeszcze jeden staruszek, łysy, w okularach, z wielką białą brodą, dość niedbale ubrany.
— Pani już czeka, przepraszam, spóźnił się dzisiaj obiad! — rzekła uprzejmie hrabina, ale jej nie przedstawiała nikomu, i wogóle gośćmi swymi nie zajmowała się wcale.
Usiadła i spytała, jaką przyniosła książkę, potem wzięła robotę i rzekła:
— Może pani zaczynać.
Trochę ze strachem Stankarowa zaczęła czytać, ale opanowała wrażenie i szło gładko. Ksiądz zabawił ledwie chwilę, wziął „Przegląd Katolicki“ z etażerki i bez pożegnania się wyniósł. Staruszek ulokował się wygodnie w fotelu u kominka, z rękawa dobył taba-