Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

kierkę, zażył, kraciastym fularem otarł nos i przymknął oczy do drzemki.
Czytając, Stankarowa miała uczucie, że jest daleko od miasta. Nie dochodził tu żaden turkot, żaden szmer nawet, nie słychać było dzwonków, bieganiny po schodach. Doznawała złudzenia, że jest w Ługach, że stryjowi czyta.
Nawet dla większego podobieństwa Mietka po dobrym obiedzie chrapała smacznie w swem jedwabnem gniazdku, jak taksy w Ługach — i ogień czasem prysnął i strzelił wesoło — jak w Ługach.
— Dobrze mi tu, dobrze, cicho! — szemrało w jej zmęczonej duszy. — Niema ludzi, nie słychać życia, o jak dobrze. — I czytała machinalnie.
Wtem hrabina przerwała:
— Co takiego! To nie ma związku. Niech pani powtórzy.
— O przepraszam! Odwróciłam dwie kartki — poprawiła się przestraszona.
— Snać pani czyta bez uwagi. Ale to przecie interesująca powieść. Czy panią to nie zajmuje?
— Przepraszam najmocniej. Byłam roztargniona.
— Ja się nie gniewam, tylko się dziwię, że panią, tak młodą, nie bawi powieść. Może pani ją już czytała?
— Nie, nigdy nie czytuję powieści.
— Dlaczego?
— Bo to tak dalekie od prawdy.
Hrabina spojrzała ku niej zdziwiona.