Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapewne, ale pani za młoda, żeby to mówić. Pani jeszcze nie wolno o tem wiedzieć. To za wcześnie.
— O nie, o tem wiedzieć nigdy nie za wcześnie. Grzechem jest utrzymywać ludzi w fałszu, za który życiem się płaci. To za drogo kosztuje.
— Więc pani jest zdania, że żadnej złudy nie trzeba zostawiać. Karmić już dzieci nagą, brudną prawdą! Pani jest zwolenniczką Zoli?
— Nie czytałam Zoli, ale żyłam i żal mi tych, którzy marzą i wierzą w ideały wśród ludzi — i w czystość czegokolwiek na tym świecie.
Hrabina spuściła głowę nad robotą. Usta jej usunęły się w bolesny grymas i więcej jeszcze brózd wystąpiło na twarz.
— Klątwa Boża jest nad wami młodymi, i w wasze dusze jak robak się wżarła. Biedni jesteście!
Umilkła, a Stankarowa nierada, że się ze zdaniem wyrwała, czytała dalej.
Ale w tej chwili ocknął się profesor i rzekł powoli przez nos, sennym głosem:
— Mole mi wpadły do zbiorów i mogą pobić Darwina. W walce o byt najwięcej trofei zabierają najmarniejsze jestestwa. Taki mól — pożre tygrysa. Dobrały się już do tego, którego mi hrabia z Indyj przysłał. Bengalski król — pastwą moli, a człowiek, co pokona tygrysa, nie da rady molom. Najmniejsze — najgorsze.
Hrabina uśmiechnęła się bardzo boleśnie.