Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Miała też widocznie sporo utrapień, o których pośrednio z listów dowiadywała się Stankarowa.
Regularnie co tydzień generalny rządca rozległych dóbr ziemskich pisywał sążniste sprawozdania, lub dawał zapytania w ważnych sprawach. Listy te kazała odkładać na bok i zbierał się ich plik coraz wyższy na etażerce. Zastawała ją często Stankarowa, stojącą nad niemi, bezradnie, smutnie patrzącą.
Wreszcie na jesieni pan Wichrowski, plenipotent, sam przyjechał. Gdy go lokaj zameldował, staruszka nie potrafiła ukryć wielkiej zgryzoty.
— Poco on do mnie się zgłasza! — wyrwało jej się mimowoli, ale się pohamowała, wyprostowała, i rzekła:
— Prosić!
Wszedł mężczyzna barczysty, opalony, ubrany, jak na audjencję u papieża i, złożywszy głęboki ukłon, rzekł, jąkając się:
— Pani hrabina daruje, ale musiałem do niej się udać po ratunek. Żebym miał adres pana hrabiego, pojechałbym chociaż do antypodów. Tyle spraw się nagromadziło, przechodzących moją plenipotencję, że już nie wiem, co dalej czynić. Jest szczególnie sprawa jedna tak drażliwej natury, że...
Tu urwał i spojrzał na Stankarową. Hrabina zrozumiała i rzekła prędko:
— Wątpię, czy w czemkolwiek pomóc i poradzić będę mogła. Adresu hrabiego nie wiem.
Wichrowski głowę zwiesił i mruknął: